Wakacyjne refleksje 2
Mój małż pojechał z Lindem na wakacje. Sami, beze mnie. Na początku zaprotestowałam. No bo jak to tak, zostawią mnie tu samiuteńką. Ale po namyśle, doszłam do wniosku, że to nawet dobry pomysł. Ja też będę miała wakacje od nich. Odpocznę, mimo że będę chodzić do pracy. Więc jak ustaliliśmy tak zrobiliśmy.Oczywiście najpierw było pakowanie. Dla psa była równie duża torba, co dla męża. I do ostatniej chwili sprawdzanie czy dla Lindka wszystko zabrane. Bo jak mu czegoś zabraknie to tragedia. Poupychałam wszystkie możliwe zabawki, smakołyki, ręczniki, miski, szelki, jedzenie i butelki. Jeszcze posłanie, jeszcze kocyk. Normalnie pół auta to zajmował Lindek i jego manele. Małżonek spakował się w małą torbę w ciągu 5 minut i już był gotowy.
Pojechali. Byłam wolna na tydzień. Oczywiście skoro świt już musiałam mieć relację czy dojechali, czy Lindek spał, czy sikał, czy już jadł. Postanowiłam sobie, że będę odpoczywać bez nich i zajmować się różnymi ciekawymi rzeczami. Ale już pierwszego dnia wróciłam z pracy i … zaczęłam szukać psa w domu. Nienormalna cisza, brak szczekania przy otwieraniu drzwi. Robię sobie obiad w kuchni a tu nikt nie pcha się z nosem. Siadam na kanapie i nikt nie gramoli się obok.
Przychodzi wieczór i nie muszę wychodzić na spacer. Na drugi dzień lecę szybko z pracy do domu, bo przecież trzeba psa wyprowadzić. I dopiero pod drzwiami sobie przypominam, że przecież psa nie ma.
Tak to wyglądało przez cały tydzień. Plus oczywiście milion telefonów do męża: co robią, czy Lindek jadł, czy sikał, czy zrobił kupę, itd.
Byłam przeszczęśliwa jak już wrócili. Ucałowałam obu bardzo serdecznie. Męża chyba trochę mocniej bo było mi przed nim wstyd. Uświadomiłam sobie, że bardziej tęskniłam za tą kupą futra, niż za ślubnym. Trochę głupio.